Reklama

Gala: Czy „Bodo”, serial o słynnym aktorze, przyniósł Ci wielką sławę?

Reklama

Tomasz Schuchardt: Bodo umiał zadbać o swoją popularność i lubił ją. Ze mną jest odwrotnie. Wczoraj ktoś mnie rozpoznał na ulicy: „Dzień dobry, panie Bodo”. Ale ja nie lubię takich sytuacji. Kamufluję się: czapeczka, dres. Nie czuję, że zasługuję na taką uwagę, bo właściwie – za co?

Za dobre role?

Oczywiście to karmi moje ego, bo aktor zawsze ma wielkie ego. I na tym też polega ten zawód: przecież wychodzę na środek, by ludzie na mnie patrzyli. Ale jednak pojawia się wstyd. Nie jestem nikim wyjątkowym.

Wiadomo o Tobie, że jesteś skromny i w życiu kierujesz się stałymi wartościami, a z drugiej strony można Cię namówić na największe szaleństwo. To się da pogodzić?

„Bodo” był dla mnie szansą, by uzewnętrznić te pokłady brawury i ekspresji. Pozwalam sobie na to tylko w rolach, prywatnie taki nie jestem.

Zagrałeś gwiazdora, którym nie jesteś?

Każda rola jest ze mnie, więc pewnie trochę jestem. Ale jeśli jestem gwiazdorem to tylko przed sobą samym. Prawdę mówiąc, często wstydzę się, że w ogóle to w sobie mam, z drugiej strony bez odrobiny gwiazdorstwa trudno być aktorem. Same sprzeczności.

A jesteś człowiekiem szczęśliwym?

Tak. Ale nie stawiam pracy na pierwszym miejscu, najważniejsza jest rodzina. Kiedyś byłem zdecydowanie bardziej towarzyski, a kontakty czy raczej bywanie w odpowiednich miejscach mają duże znaczenie w tej branży. Ale ostatnio wszystko się zmieniło, mam ośmiomiesięczną córeczkę.

Oboje z żoną, Kamilą Kuboth, jesteście aktorami. Młodzi, rozchwytywani. W związku od dziewięciu lat. To kwestia chemii między Wami czy zasad, które wyznajecie?

Jednego i drugiego, ale gdyby nie było chemii, nie byłoby o co walczyć.

Miłość jest ciężką pracą. Nadszedł moment, kiedy musieliśmy dobrze przemyśleć i szczerze przegadać naszą relację. Czy dajemy sobie wystarczająco dużo, czy tylko od siebie bierzemy? 
I na ile jesteśmy w stanie zmienić się dla drugiej osoby?

Rozmawialiśmy o tym wiele razy, aż stało się dla nas jasne, że chcemy dalej ze sobą być. W ostatecznym rozrachunku wyszło, że łatwiej nam żyć ze sobą, niż wyobrazić sobie, że miałoby któregoś z nas nie być. (śmiech)

Ślub po siedmiu latach związku coś zmienia?

Oboje poczuliśmy spokój, choć nie przypuszczałem, że ja też tego potrzebuję. Czasem pewne rzeczy trzeba powiedzieć sobie na głos. To fajne, że od tamtej pory się nie pokłóciliśmy.

Każde z Was ma swój odrębny świat czy funkcjonujecie w jednym, całkowicie wspólnym?

Oboje jesteśmy bardzo silnymi jednostkami, długo walczyliśmy o to, kto kogo przekona do swojej wizji. Aż doszliśmy do takiego miejsca, w którym żadne z nas nie mogło już ustąpić ani na krok. Zaczęliśmy się zastanawiać, ile udało nam się zmienić wzajemnie w naszych światach. Okazało się, że prawie wszystko, oprócz kilku rzeczy. Uznaliśmy, że „te rzeczy” mogą już zostać w prywatnych przestrzeniach.

Dziecko nie wypełnia życia w stu procentach?

Trzeba zachować rozsądek. Ale ja uwielbiam być ojcem, teraz jest świetnie. Trafiło nam się wspaniałe dziecko, uśmiechnięte, radosne, zdrowe. Jesteśmy z nią sami, bo rodziców mamy daleko, ale dajemy radę.

Mała jest spokojna, bo my między sobą jesteśmy spokojni. Przez pierwsze pół roku jej życia zrezygnowałem z pracy. Chciałem być tylko z nią.

Jak wybierasz role? Czego teraz byś nie zagrał?

Jestem na takim etapie, że nie potrzebuję roli w komedii romantycznej. Odmawiam, mimo że do mojej agentki przychodzi dużo takich scenariuszy. Nie chciałbym też zagrać w filmie jednego z obecnie najpopularniejszych reżyserów.

I coraz częściej myślę, że spokój finansowy rodziny jest bardzo ważny.

W „Ach śpij kochanie” grasz z Andrzejem Chyrą. Łatwo było?

W ping-pongu, jeśli ktoś mocno uderzy, wcale nie trzeba dużo siły, by odbić piłkę. Trzeba tylko trzymać paletkę pod dobrym kątem, nie skrzywić jej, nie uciec, nie sfałszować. Grać z Andrzejem to wyzwanie, bo on ma wielką siłę natarcia. Jest aktorem intensywnym, potrafi w sekundę stać się postacią. W jednej chwili jest zwykłym Andrzejem, żartującym kumplem, a potem pada komenda: „Akcja!”, i nie ma Andrzeja. A ty mu zaufałeś, że mamy czas, luźno sobie gawędzimy, zaraz się rozkręcimy. Na szczęście wiedziałem już o tym i byłem gotowy, że jak tylko idzie szmer na planie, że zaraz będzie ujęcie, wskakujemy w postacie.

Bogusław Linda gra Twojego mentora. I trochę nim jest, prawda? Znacie się od dawna, reżyseruje „Tramwaj zwanym pożądaniem” w Teatrze Ateneum, w którym grasz główną rolę.

Bogusław zawsze lubił być mocny, broń za pasem, jazda konna, polowanie z harpunami. Lubił być postacią z filmów Pasikowskiego. Ale moim zdaniem skrywa za tym image'em niesamowitą wrażliwość, nie zagrałby tak wielu wspaniałych ról, gdyby nie był wrażliwcem. Nie lubi jednak tego pokazywać, dlatego kontakt z nim nie jest łatwy. Kiedy siedzimy we dwoje, rozmowa jest zupełnie inna, wystarczy, że ktoś się zjawia i znika chłopiec, natychmiast pojawia się macho. W sekundę. Traktuje mnie jak kolegę, bardzo mi to imponuje. Dla mnie jest ikoną.

Mimo że masz silną pozycję, ciągle robią na Tobie wrażenie spotkania z wielkimi aktorami?

Tak, to trwa od czasów szkoły aktorskiej. Niektórzy mówią, że nic im nie dała, mnie zbudowała jako aktora. Kiedyś, już po spektaklu dyplomowym, spytałem moją mentorkę i autorytet, Małgorzatę Hajewską, czy trema kiedyś przechodzi. Czy przestanę się wstydzić swoich ról? Albo ukłonów? Chciałbym móc po prostu się ukłonić i podziękować publiczności. „Nie wiem, czy ci to przejdzie”, odpowiedziała. „Mnie nie przeszło”.

Nadal wstydzisz się ukłonów?

Poradziłem sobie. Wiesz jak? Małgorzata doradziła mi wtedy: Jeśli prywatnie nie radzisz sobie z ukłonami, zagraj to. I tak robię: gram ukłony.

Studiowałeś w najlepszej szkole aktorskiej w Krakowie, urodziłeś się i wychowałeś w maleńkiej miejscowości Sobowidz, mieszkasz z żoną i dzieckiem w Warszawie. Gdzie jesteś u siebie?

W Warszawie. Jesteśmy parą prawie dziesięć lat, przez pierwsze lata, kiedy studiowaliśmy, na dźwięk słowa „dom” myśleliśmy o naszych rodzinnych miejscowościach. Aż w końcu któreś z nas powiedziało: „Trzeba jechać do domu”, myśląc już o Warszawie. Dom jest tam, gdzie są Kama i Tosia.

Wychowywałem się w duchu prostych zasad 
i świat jest dla mnie skonstruowany prosto. To my go sobie komplikujemy.

Ale funkcjonujesz w świecie artystycznym, wcale nie takim prostym.

To nadużycie, które stosują sami artyści, bo chcą być nieklasyfikowalni. Ale kto nie lubi być nieszablonowy!

W tej małej miejscowości, z której pochodzisz, co się mówi o tym, że jesteś aktorem?

Przez pewien czas na YouTube były piosenki z „Bodo”, od siostry wiem, że mama potrafiła je oglądać codziennie. „Chemia” ją bardzo poruszyła, poszła dwa razy do kina. Po maturze nie przyznałem się rodzicom, że jadę zdawać do szkoły aktorskiej. Powiedziałem, że pojechaliśmy na działkę do koleżanki. Kiedy się dostałem, chyba byli trochę zawiedzeni. Mieli nadzieję, że pójdę na politechnikę, będę inżynierem lub chociaż nauczycielem. Tym bardziej że jednocześnie dostałem się na informatykę i historię na Uniwersytecie Gdańskim. Ulotność aktorstwa mogła ich niepokoić. Choć widzieli, że zawsze uczyłem się wierszy i lubiłem je mówić, że miałem swój świat. Dzień pomilczeli, ale zaakceptowali mój wybór. Gdybym się nie dostał, w ogóle bym im o tym nie powiedział, to było moje marzenie, nikt nie musiał o nim wiedzieć.

Dostałeś się jednocześnie do dwóch szkół aktorskich: w Warszawie i Krakowie. Niektórzy aktorzy, całkiem niezłe nazwiska, zdawali po kilka razy.

Myślę, że pomogła mi bezczelność 
i bezpośredniość. Jeśli czegoś nie wiedziałem, mówiłem, że nie wiem. 
A inni się łamali, że nie wiedzą.

Graliście razem z Kamilą Kuboth w serialu „Bodo”, gracie w „Ach śpij kochanie”.

Nie mieliśmy wspólnych scen. I dobrze, to dziwne być ze sobą i razem pracować. Chociaż Kama nie miałaby z tym problemu. To ja mam takie odruchy, żeby nie mieszać tych sfer: prywatnej i zawodowej.

Dwa lata temu zagrałeś niemal jednocześnie w dwóch dramatycznych filmach: „Chemii” i „Demonie”. Jaki jesteś dla bliskich, kiedy pracujesz nad trudną rolą?

Trudny, bo milczę. Jestem wtedy wsobny, nieobecny. I nawet gdy spędzamy czas razem, żona mnie przywołuje: „Znowu gdzieś się oddaliłeś”. Nie lubię gadać bez sensu, wszystko muszę sto razy przeanalizować w środku, zanim powiem na głos. Ale ufamy sobie, czasem, kiedy mam problem z jakimś wyzwaniem aktorskim, Kama mi pomaga.

Pierwszy raz rozmawialiśmy pięć lat temu. Byłeś wtedy kimś innym?

Dużo się zmieniło, teraz jestem mężem i ojcem. Ale moje wewnętrzne ideały i marzenia są niezmienne. Chcę, by to, co robię, mnie dotykało. I innych. Na studiach miałem taki ulubiony cytat z wiersza Charlesa Bukowskiego: Jak nie startuje ci z trzewi rakietą, nie rób tego. Tylko, jeśli naprawdę musisz. Wziąłem to sobie do serca.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama