Reklama

Krótkie włosy, prosta koszula. Ciepły uśmiech. Trochę się denerwuje, przyznaje na samym początku. Po raz pierwszy będzie mówić bardziej o sobie niż o scenie. – Jakiś czas temu umarła moja mama. Przez ostatnie miesiące choroby mieszkała u mnie, w Warszawie. Myślałam, że jeszcze ją uratuję. Miałyśmy sobie tyle do powiedzenia, ale ponieważ ciągle źle się czuła, rozmowy przenosiłyśmy na „jutro”… Już nie zdążyłyśmy – zawiesza głos. – Uświadomiłam sobie, że tego „jutra” już nie będzie. To zmieniło moje nastawienie do życia. Nabrałam ochoty do mówienia. O dzieciństwie opowiadać nie jest jej łatwo. – Niedostatek, rozstanie rodziców… Bardzo to przeżyłam. Urodziła się i wychowała w Nowej Rudzie. Ale jej mama była rodowitą Węgierką. Przyjechała do Polski w 1951 r. – Nie była wykształcona muzycznie, ale śpiewała przepięknie – uśmiecha się Edyta Geppert. – W domu wszyscy mówiliśmy po węgiersku. Ja też, póki nie poszłam do szkoły. Wciąż rozumiem ten język, choć mówić już nie byłoby mi łatwo. Do dziś rozrzewnia ją wspomnienie świąt i uroczystości rodzinnych u babci. Ze śpiewami, tańcami. Dziadek po każdej podróży z Węgier przy woził mnóstwo płyt, w większości folklor: czardasze, pieśni cygańskie. – Strasznie żałuję, że nie miałam potrzeby dowiedzenia się, dlaczego musieli emigrować. Czułam, że mama unika tego tematu. Strasznie tęskniła. Może dlatego tak bardzo lubiła smutne pieśni? Nowa Ruda i okolice były etnicznym tyglem. – Oprócz Polaków i Węgrów mieszkali tam Czesi, Niemcy, Rumuni, reemigranci z Francji. Ta mieszanka kultur miała na mnie wielki wpływ. Nauczyła mnie tolerancji i dała łatwość uczenia się języków – mówi. Ale gdy po latach przyjechała do Nowej Rudy na koncert, była rozczarowana. – To już nie jest to śliczne miasteczko z poniemiecką zabudową. No i bez mamy, bez dziadków jest mi zupełnie obce.

Reklama

Piotr Merlin
Planu „będę śpiewać zawodowo” nigdy nie miała. – Śpiewanie była dla mnie jak powietrze. Ale wystarczało mi, że nuciłam sama dla siebie – tłumaczy. Do zdawania na Wydział Piosenki Szkoły Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie namówiła ją przyjaciółka. Za nią złożyła papiery. Na egzaminie śpiewała „Sztuczny miód” z tekstem Agnieszki Osieckiej, który poruszał ją do głębi, i drugą po węgiersku. Jednego z egzaminatorów, postawnego bruneta z wąsem, Piotra Loretza, ujął jej oryginalny wybór. I wyjaśnienie, że to rodzimy język. – Nie, jako mężczyzna nie zrobił na mnie wrażenia. Nigdy do głowy by mi nie przyszło, że ja i on… – artystka kręci głową. – Przez całą szkołę widziałam w nim tylko pana profesora. Ich znajomość nie zaczęła się najlepiej. – Czepiał się! „Z taką psychiką nie ma pani szans”, powtarzał. Wtedy każda krytyka bardzo mnie dotykała. Piotr twierdził, że bez odporności na „gromy” będę żyć w stanie ciągłego przygnębienia – mówi. Bywało, że śpiewała na zajęciach zadaną piosenkę, a on w tym czasie brał do ręki gazetę. – Zirytowana przerywałam. A on na to: „Proszę, proszę dalej”. I np. zaczynał sznurować buty! Raz nie wytrzymałam: „Dlaczego pan to robi?”. I usłyszałam: „Artysta ma za zadanie zainteresowanie sobą słuchacza, musi więc być skoncentrowany na tym, co robi na scenie, a nie na obserwowaniu publiczności”. – Dziś ani rozmowy, ani dzwoniące komórki czy strzelający reflektor nie wyprowadzają jej z równowagi. – Ale w tamtym czasie nasze spotkania w szkole były dość dramatyczne – uśmiecha się. – Po kolejnym wyszłam, trzaskając drzwiami. Zrezygnowałam z zajęć. Po trzech miesiącach ktoś puka do drzwi mieszkania, które wynajmowałam. Pan profesor. I pyta: „Jak długo mam jeszcze czekać? Pani ma talent i powinna skończyć tę szkołę!”. – Potem była przyjaźń i stopniowa fascynacja jego mądrością i opanowaniem. – Nazwałam go moim Merlinem. Wprowadził mnie w świat, gdzie żyje się sztuką i dla sztuki. Kiedyś czułam się w nim Kopciuszkiem, dziś – obudzoną Śpiącą Królewną – uśmiecha się lekko. Są małżeństwem od 22 lat. Ale rocznic nie celebrują. – Naszym świętem jest każdy koncert. Ja śpiewam, on opatruje występy słowem. Mam szczęście, że Piotr od początków mojej kariery był przy mnie i czuwa nad całym moim życiem zawodowym jako mój osobisty menedżer. On myśli o rzeczach przyziemnych, także domowych. Ja mogę skupić się na śpiewaniu. To może wyglądać na wygodnictwo, ale nie mam zmysłu organizacyjnego – mówi artystka. I jeśli dziś za sukces uważa samodzielność i niezależność, to zdecydowanenie zaznacza: bez Piotra nie dałaby sobie rady. O prywatnej sferze ich życia woli taktownie nie opowiadać. – To nie sielanka. Totalnie się różnimy. Jak ogień i woda! Oboje mamy silne charaktery. Piotr jest urodzonym przywódcą, a ja, wbrew pozorom, nie lubię, by mną kierowano. Nawet w kuchni, kiedy jedno z nas zabiera się za gotowanie, drugie przezornie wychodzi – wyjaśnia. Ich związek nie jest szablonowy. – Nigdy nie czułam się „żoną”. Samo słowo kojarzy mi się z jakimś zamknięciem, brakiem powietrza. Pociąga ją wpisana w jej zawód wędrowność. Często w przeszłości wsiadała w pociąg i jechała przez Polskę. Bez celu. Zakładała jedynie, że wysiądzie np. nad morzem albo w Krakowie. – Pochodziłam po plaży lub po Rynku i wracałam. Piotr, już jako mój mąż, znosił to dzielnie. Nigdy mi tego nie wypominał. Odprowadzał na dworzec i prosił tylko, bym była ostrożna – wspomina z uśmiechem. Samotne wypady skończyły się, gdy urodził się Mietek. Imię zawdzięcza ojcu Piotra, znakomitemu aktorowi Mieczysławowi Mileckiemu. – Syn stał się dla mnie całym światem. Byłam szczęśliwa, opiekując się dzieckiem, prowadząc dom – przyznaje. Przez dwa lata nie występowała i właściwie wydawało jej się, że tak już zostanie. Albo – bez problemu – zajmie się czymś innym. – Zawsze podobały mi się zawody potrzebne innym ludziom: nauczycielka, przedszkolanka, krawcowa. Wtedy. Bo teraz bez sceny nie mogłabym już chyba żyć – uśmiecha się. Mietek dziś jest 18-letnim mężczyzną. – Sam decyduje o sobie, ale wie, że może przyjść do mnie po radę i pomoc. – Pytana o marzenia, nie mówi o śpiewaniu. – Myślę o synu. Żeby odnalazł swoją drogę. Zawsze robiła to, na co miała ochotę. – Mam wystarczająco dużo odwagi, konsekwencji i samozaparcia, by trwać przy swoim. W każdej sytuacji – podkreśla. Niestety, to wielokrotnie rodziło konflikty z ludźmi i kończyło, często burzliwie, niejedną współpracę. – Świadomie ograniczałam też liczbę koncertów. By mieć pewność, że na tych, na których wystąpię, będę w pełni formy psychicznej i fizycznej. Nierzadko, żeby być wierną sobie, godziłam się na obniżenie poziomu życia i swojej rodziny. Nie brałam więc udziału w składankowych trasach, które zawsze kojarzyły mi się z bałaganem – dopowiada. – Ale za luksus bycia niezależną żadna cena nie jest zbyt wielka – nie ma wątpliwości.


Wierna sobie
„Opiekunowie” z firm fonograficznych nigdy jej nie rozpieszczali. A publiczność ją kochała i doceniała. Edyta Geppert jako jedyna w historii Festiwalu Opolskiego dostała trzy razy Grand Prix. I miała szansę na międzynarodową karierę. W 1987 r. wyjechała do Paryża na półroczne stypendium rządu francuskiego. Zawsze lubiła się uczyć, ale pierwsze zajęcia w słynnej paryskiej szkole piosenki przyniosły rozczarowanie. Umiała za dużo. – Reszta uczniów zaproponowała, abym to ja prowadziła zajęcia. Zrezygnowałam z tej szkółki. Wciągnęły mnie za to warsztaty tańca nowoczesnego w Paris Centre. Jazzu czy funky uczyli tam mistrzowie z Broadwayu – wspomina. Utalentowana Polka szybko została zauważona. Francuska telewizja zaproponowała jej, by zaśpiewała przy okazji wywiadu z Wałęsą. To było wielkie wydarzenie, z gigantyczną oglądalnością. Odmówiła. – Nie chciałam kojarzyć się nieartystycznie – tłumaczy dzisiaj swoją decyzję. Drugie zaproszenie przyszło ze Szwajcarii. Własne 15 minut w programie. Potrzebna była jednak zgoda polskich władz, a te przypomniały, że paszport pozwala jej przekroczyć tylko jedną granicę… Ludzie, którzy byli zainteresowani Edytą, zajęli się potem Céline Dion. Los znów się do niej uśmiechnął: – Usłyszał mnie gdzieś menedżer Toma Jonesa i pofatygował się z Londynu do Paryża na spotkanie ze mną. Prosił, żeby szybko przesłać mu wideo z występów, nagrania. Na polskich decydentach nie zrobiło to jednak wielkiego wrażenia. Sprawa upadła – mówi. Owszem, mogła zostać we Francji, zwłaszcza że tam był ten normalny świat. – Ale nie było mnie stać na decyzję zerwania z ojczyzną. Wtedy zrozumiałam również, że będzie mi ciężko wrócić do śpiewania w Polsce. Dzisiaj jej piosenek nie słychać za często w radiu. Telewizja też jakby o niej zapomniała. W wytwórniach płytowych, gdy przedstawiała kolejny projekt, słyszała: „To się nie sprzeda”. Nawet poprosiła Jacka Cygana, żeby napisał dla niej piosenkę z takim refrenem. Tymczasem jej płyty nierzadko osiągają status złotych. Czy ma żal do rodzimego show-biznesu? – To za duże słowo. Nie interesuję się show-biznesem, w rewanżu on nie interesuje się mną – kwituje bez emocji. – Od lat obywam się bez szczególnej promocji. Po prostu koncertuję.

We własnym świecie
Zawsze nosiła się na czarno. – To dla mnie naturalne. Nawet prywatnie, odkąd pamiętam, chodziłam w tym kolorze. Przez lata był to sposób na niewyróżnianie się z tłumu. – Chociaż polubiła już inne barwy, na scenie dalej jest wierna ciemnemu garniturowi. – Czerń nie rozprasza publiczności, pomaga skupić się na tekście, geście i emocjach – tłumaczy. – Wyjątek zrobiłam w 1998 r. w Opolu, na koncercie „Zielono mi”, poświęconym Agnieszce Osieckiej. Rezygnacja z czerni była warunkiem udziału w tym wyjątkowym koncercie, a ja przecież wcześniej obiecałam to Agnieszce. Nie bryluje w modnych towarzystwach. – Sama wybieram przyjaciół i współpracowników. Muszę czuć, że jestem akceptowana, mimo różnicy charakterów i poglądów. Mam szczęście do ludzi. Potrafię ich zauważyć i do nich lgnę – mówi. – Nieskromnie powiem, że widzę w tym jakąś swoją mądrość. – Konsekwentnie unika krzykliwego świata z mediów. Nie ma na niego wpływu, nie będzie się więc denerwować. – Ciekawiej mi się tak żyje – wyjaśnia krótko. Coraz bardziej interesuje ją scena i spotkania z ludźmi, którzy komponują, piszą. Jej jednak nigdy nie kusiło, by sięgnąć po pióro. – Niech każdy robi to, co umie najlepiej. Mówi, że jej życie po brzegi wypełnia śpiewanie. Na inne sprawy w zasadzie nie ma czasu. Nawet na ukochany teatr. Od roku koncertuje po Polsce z zespołem Kroke, z którym nagrała w 2006 r. swoją najnowszą, przesiąkniętą etnicznymi wpływami płytę „Śpiewam życie”. – Oni tak grają, że człowiek chciałby wzlecieć do nieba – mówi z mocą. Po koncertach wraca do domu wyczerpana. – Potrzebuję wówczas samotności. Muszę poleżeć, czasem dzień, dwa, z kołdrą na głowie. Jestem wtedy bezwzględna. Nie ma mnie dla nikogo. Nawet dla najbliższych – mówi. – Idę do swojego pokoju, gdzie są fortepian i kolekcja płyt, zamykam drzwi. Nastawiam „Don Giovanniego”, Marię Callas albo Aznavoura. Bardzo głośno.

Reklama

Otwieram się
Od jej debiutu na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu w 1984 r., gdzie zdobyła I nagrodę, świat się zmienił. Ona też. – To były inne czasy: puste półki w sklepach, szarzyzna na ulicach i na twarzach. To wszystko bardzo mnie przygnębiało – wspomina. Jej samopoczucie odzwierciedlały piosenki, które śpiewała w latach 80. i które z nią kojarzono. – Tekst „Czegóż chcą ludzie ci?” porażał mnie. Pamiętałam, jak w nocy 13 grudnia 1981 r. esbecy wyważyli drzwi mojego mieszkania. Przyszli po kogoś, kto był mi wtedy bliski – wspomina. W tamtym czasie najtrudniejsze dla niej do zaśpiewania było jej „flagowe”: „Życie, kocham cię nad życie”. – W ówczesnej rzeczywistości tej radości nie miałam – mówi. Dziś znów je śpiewa. – Z nadzieją patrzę na świat. Otaczam się przyjaciółmi, co daje mi pewność i bezpieczeństwo. Zanim przyjechałam do Warszawy, byłam towarzyska i otwarta. A w wielkim mieście poczułam się źle. Zawiodłam się na kimś, komu zaufałam, poczułam się straszliwie samotna. Stałam się nieufna – wspomina. Unikała ludzi także wtedy, gdy przyszła popularność. Na ulicy ktoś zagadywał: „Pani jest podobna do…”, ucinała: „Wszyscy mi to mówią”. Sytuacja z taksówki. – Zamówiłam na nazwisko Loretz. Kamuflaż: okulary, kołnierz na sztorc. Dojeżdżam, płacę, a taksówkarz odwraca się uśmiechnięty: „Pani Edytko, pani myśli, że jak założy okulary, to pani nie poznam?”. Na szczęście ponad 20 lat na scenie zrobiło swoje i pewne sytuacje oswoiła. – Zdarza się, że mijam kwiaciarkę, a za chwilkę ktoś biegnie do mnie z kwiatkiem. – Dziś już mnie to bardzo cieszy – uśmiecha się. I dorzuca: – To zabawne, ale znów mnie ciągnie, by pojechać gdzieś samotnie… W nieznane.

Reklama
Reklama
Reklama