Dawniej wierzono, że taka śmierć jest spowodowana gniewem bogów. "Umierają poprzez tchnienie Boga i połykani są przez jego oddech" - czytamy w biblijnej Księdze Hioba. Nieco później uznano, że ofiary samozapalenia same ściągają na siebie nieszczęście przez pijaństwo. Panowało bowiem przekonanie, że wystarczy iskierka, by nasączone alkoholem tkanki zaczęły płonąć niczym chrust.

Co odróżnia samozapłon od zwykłego pożaru? Ogień ma niezwykle wysoką temperaturę, jego wybuch jest krótkotrwały i ograniczony do jednego miejsca. Wygląda to tak, jakby ofiara stanęła w słupie ognia. Ciało błyskawicznie zmienia się w popiół, zdarza się jednak, że jego fragmenty pozostają nietknięte (np. ramię, stopa). Osmaleniu ulegają przedmioty blisko źródła ognia, czyli ciała, ściany i podłogę pomieszczenia pokrywa tłusty nalot.

Ognista kronika

Pierwsze wiarygodne wzmianki o zjawisku samozapłonu pochodzą z 1763 roku. Wydana wówczas książka Francuza Jeana Duponta "De incendiis corporis humani spontaneis" zawierała wykaz takich wypadków, wśród nich sprawę oberżysty Jeana Milleta, oskarżonego w 1725 roku o podpalenie żony. Po wnikliwej analizie dowodów sąd uznał, że popijająca nałogowo niewiasta stanęła w płomieniach "bez udziału osób trzecich".

Podobne stanowisko zajął w 1731 roku sąd włoski, rozpatrujący zagadkę śmierci hrabiny Cornelii Bandi. Sześćdziesięciodwuletnia arystokratka spaliła się na popiół; pozostały tylko nogi oraz nadpalona głowa. Podłogę i parapet pomieszczenia pokrywała cienka warstwa czarnej mazi. Ogień nie tknął natomiast żadnego przedmiotu w pokoju. Za przyczynę pożaru uznano spirytus kamforowy, którym nacierano starszą panią, a także jej... pijaństwo. Dziś wiemy, że nikt nie zdołałby pochłonąć takiej ilości alkoholu, by zapłonąć znienacka żywym ogiem - wcześniej zmarłby wskutek zatrucia. Zresztą w 1850 roku chemik Justus von Liebig udowodnił, że nasycona alkoholem tkanka zwierzęca nie spala się na popiół.

W oświeconym wieku XIX uczeni uznali, że samozapłon jest wymysłem. Nie przeszkodziło to jednak Karolowi Dickensowi w wykorzystaniu przypadku hrabiny Bandi do napisania książki "Dom na pustkowiu". Samozapłonowi ulega tam "czarny charakter", pijak i lichwiarz Krook. Być może podczas wizyty w Ameryce Dickens słyszał o przypadku samozapalenia, którego ofiara przeżyła. Profesor matematyki z uniwersytetu w Nashville, James Hamilton, stał w piękny lipcowy dzień 1835 roku przed swoim domem. Nagle poczuł piekący ból w lewej nodze i zobaczył, że wydobywa się z niej płomień. Po kilku bezowocnych próbach udało mu się go ugasić. Był poparzony, ale żywy.

Staruszka w płomieniach

Jeden z ostatnich przypadków samozapalenia wydarzył się 24 sierpnia 1998 roku w Sydney. Jackie Park często zabierała na spacer swoją matkę, Agnes Philips, cierpiącą na chorobę Alzheimera, mieszkającą na stałe w domu opieki. Tego dnia zostawiła ją drzemiącą w samochodzie i wpadła na chwilę do sklepu. Gdy wyszła, zobaczyła dym wydobywający się z wnętrza pojazdu. Zaraz potem pojawił się słup ognia. Zanim dobiegła do wozu, przechodzień o nazwisku Bradley Silva zdołał wyciągnąć jej matkę na zewnątrz i ugasić ogień. Starsza pani była zadziwiająco spokojna, powtarzała tylko nieustannie: "Jest za gorąco, jest za gorąco". Zawieziono ją do szpitala z rozległymi poparzeniami klatki piersiowej, brzucha, ramion i nóg.

Śledztwo zamknięto w 1999 roku, ale sprawy nie wyjaśniono. Donald Walshe, ekspert od ustalania przyczyn pożarów, stwierdził, że nie ma pojęcia, skąd wziął się ogień. Silnik samochodu był wyłączony, więc nie mogło być mowy o krótkim spięciu czy rozlaniu jakiegoś łatwopalnego płynu. Ani Jackie Park, ani jej matka, nie paliły papierosów, a temperatura powietrza sięgała zaledwie 16°C.

Zobacz także: