Jako studentka krakowskiej szkoły teatralnej miałaś zajęcia z Jerzym Trelą, Krzysztofem Globiszem, Janem Peszkiem, Krystianem Lupą. Wielkie nazwiska.

Olga Bołądź: Miałam szczęście, uczyłam się od najlepszych… Na pewno duże wrażenie wywarło na mnie spotkanie z nimi, ale autorytetem w szkole był dla mnie Jan Peszek. Imponował mi charyzmą, intelektem, metodą pracy. Na jego zajęciach, podczas scen, czułam się jak aktorka, partner, a nie uczeń. Robiłam u niego dyplom. Jego słowa: „Trzy przysiady, i na scenę. Masz tekst przeanalizowany? Wyjdź i graj, nie podniecaj się, nie kombinuj”, przywołuję co dzień. Teraz, gdy już skończyłam szkołę, nie mogę patrzeć na profesorów z pozycji „na kolanach”, tylko jak na scenicznych partnerów. Bo czując się słabsza, zginę na scenie.

Debiutowałaś u Jerzego Stuhra w „Korowodzie”.

Olga Bołądź: Byłam stremowana i przerażona, gdy dawał mi uwagi. Czułam, że nie gram tak, jak może chciałby mistrz. To wtedy dostałam lekcję, że nie można się bać, tylko próbować sprostać zadaniu. Do tej pory pamiętam te sceny. Ale kiedy miesiąc później miałam zdjęcia do innego filmu, z Englertem i Trelą, wchodziłam na plan już jako inna osoba.

A poza aktorstwem potrzebujesz drogowskazów?

Olga Bołądź: Chodzę po swojemu. Czasem to wyboista droga. Nie umiem działać wbrew sobie, bo wszystko wtedy we mnie się jeży i buntuje. Ja w ogóle nie umiem udawać kogoś, kim nie jestem. Oczywiście, mam za sobą decyzje trafione i nie. Płacę za błędy. Ale to aktora wychowuje. Mam też – tak mi się wydaje – dużo szczęścia.

Pamiętasz życie studenckie? Było zabawowo?

Zobacz także:

Olga Bołądź: Po zajęciach szliśmy na piwo, bywało, że bawiliśmy się całą noc albo gadaliśmy przy świetle świec, a rano wracaliśmy na zajęcia. To wszystko było i dojrzewaniem, i pracą. Krakowska szkoła jest specyficzna. To laboratorium. Nie ma presji, byśmy byli gwiazdami, raczej indywidualistami. Dzięki temu człowiek może fajnie wewnętrznie się zbudować. Bywa, że na planie filmowym, w teatrze żartem ktoś powie: „Czuję, że jesteś po Warszawie”, albo: „Grasz, jakbyś był po Krakowie”.

Jesteś dumna z krakowskiej szkoły.

Olga Bołądź: Jestem anarchistką. Nie przywiązuję się do murów czy instytucji. Szkoła miała i zalety, i wady. Jestem dumna z ludzi, jakich tam spotkałam: studentów i pedagogów.

Po co na studiach wyjechałaś do szkoły w Barcelonie?

Olga Bołądź: Z chęci przygód, zmierzenia się z czymś nowym, by nauczyć się języka. To było półroczne stypendium, podczas którego miałam zajęcia głównie ruchowe. Na drugim roku grałam dyplom z komedii dell’arte, w maskach. Przedstawienie na ulicy. Ludzie chodzili, dzwoniły komórki, dzieci wdrapywały się na scenę, a my improwizowaliśmy. Mówiłam po hiszpańsku, a koledzy po katalońsku. Głęboka woda.

A potem pieniędzmi zarobionymi w serialu „Teraz albo nigdy” opłaciłaś zajęcia w szkole aktorskiej w Los Angeles.

Olga Bołądź: Czułam, że jeszcze wielu rzeczy nie wiem. Film rządzi się innymi prawami niż teatr, a ja skończyłam szkołę teatralną. Do Stanów pojechałam na profesjonalne zajęcia z kamerą, z techniki castingu.

Nie kusiło Cię, by zostać?

Olga Bołądź: Żyć życiem emigranta i śnić sen „Jak będzie cudownie”?! Ja tęskniłam. Za rodziną, przyjaciółmi. Tu mam wyzwania aktorskie, wspaniałych twórców, z którymi mogę pracować. Niczego mi nie brakuje. Trzeba sobie zdawać sprawę, ile tak naprawdę można osiągnąć w Stanach. Ja pewnie skończyłabym jako sfrustrowana kelnerka.

Dzwonisz do reżyserów, żeby dali Ci rolę?

Olga Bołądź: Zadzwoniłam tylko raz, dalej nie starcza mi odwagi. To debilne, gdy aktorzy po szkole mówią, że wszystko odbywa się poprzez znajomości. Wcale nie! Musisz wyjść do ludzi, by się przekonali, kim jesteś. Od tego są castingi. Ja w szkole jeździłam na wszystkie możliwe. Reżyserów castingu pytałam, czy mogę przynieść swoje nowe zdjęcia. Kiedyś z kolegą pojechaliśmy nocnym pociągiem do Pragi na casting do niskobudżetowego filmu. Po kilku godzinach wsiedliśmy w pociąg powrotny. Nic z tego nie wyszło, bo na 100 castingów wychodzi jeden. Taki zawód: albo czekasz, albo cię odrzucają, albo egzaminują. Jeśli nie dostanę roli, nie gniewam się. Ucieszy się z niej ktoś inny, mamy świetne aktorki. Nie mogę zazdrościć koleżance, pewnie lepiej pasuje do roli, poza tym co ma być, to będzie.

Masz zdrowe podejście.

Olga Bołądź: A jakie mam mieć? (śmiech) Frustracje to tak naprawdę zwracanie się przeciwko sobie. Pamiętam, że po szkole zauważyłam u siebie coś takiego: „Boże, ludzie grają, ja nie”. Źle się z tym czułam. Nauczyłam się odpuszczać. Nie zazdrościć, nie unosić się gniewem.

Dziś przyjmujesz każdą propozycję?

Olga Bołądź: Nie chcę, by zabrzmiało to nieskromnie, ale staram się dokonywać wyborów, wtedy kiedy to możliwe. Chodzę na wszystkie castingi, na które mnie zapraszają. Raz zrezygnowałam z głównej roli w serialu, mimo że casting wygrałam. Poszłam, bo chciałam się sprawdzić, ale po przeczytaniu kilku odcinków scenariusza stwierdziłam, że to nie dla mnie. Mam spokój w sobie. I tak staram się układać sobie życie: żeby nic nie musieć.

A zależy Ci na popularności?

Olga Bołądź: Nie. Wybrałam aktorstwo i ono mnie interesuje. Nie mam wpływu na większość newsów na swój temat, ale nauczyłam się tym zbytnio nie przejmować.

To psuje aktora? Zasiadanie w jury talent-show, chodzenie na otwarcie butiku z majtkami...

Olga Bołądź: Nie wiem, bo mnie takich propozycji nikt nie składa (śmiech). Uważam, że jest czas brania i czas dawania. I chyba to nie pora, bym mogła kogoś oceniać jako juror. Poza tym nie umiałabym powiedzieć osobie, która śpiewa covery, że zostanie gwiazdą. Trzeba mieć najpierw swój charakter, repertuar. I trzeba dostać po dupie.

Zgodziłabyś się na sesję w magazynie dla panów?

Olga Bołądź: Nie.

Ale proponowano Ci?

Olga Bołądź: Tak. W scenariuszu, jeśli jest uzasadniona scena rozbierana, to ją akceptuję, bo to w końcu postać się rozbiera, nie ja. Natomiast ja, jako Olga, tego nie zrobię.

Znasz angielski, włoski, hiszpański. To konieczność dla współczesnego aktora?

Olga Bołądź: Owszem, choć hiszpański mi ucieka, bo go nie używam. Mam nawet niezły słuch muzyczny i nauka języków ze słuchu przychodzi mi łatwiej, z pisaniem jest gorzej, bo jestem dyslektykiem. Teraz uczę się rosyjskiego. Uwielbiam rosyjską literaturę, dramat, chciałabym zagrać w teatrze po rosyjsku i czytać w oryginale, dla siebie.

Stawiasz na solidną, uczciwą pracę.

Olga Bołądź: Wiesz, to jest tak naprawdę komplement dla mojej mamy, że jestem pracowita. Miała mnie zawsze za okropnego lenia. W podstawówce i liceum byłam strasznym leserem. Zawsze mi się udawało. Nie musiałam się przykładać, żeby mieć dobre stopnie. Jedyne, co zawsze robiłam, to czytałam. Kiedy byłam w czwartej klasie podstawówki, w ferie przeczytałam „Przeminęło z wiatrem”. Potem zakochałam się w fantastyce. Uwielbiam też zagłębiać się w opowieści, w historie. Dlatego wybrałam ten zawód: daje możliwość zamieniania się w kogoś innego, wchodzenia w cudzy świat. Przyjemność z pracy po raz pierwszy poczułam, gdy weszłam do szkoły teatralnej. I jako aktorka lubię ciężko pracować. Kilkanaście godzin na planie, próby w teatrze, wieczne castingi. Nagrodą jest wejście na scenę albo moment, kiedy słyszę klaps i „akcja!”. Grając, już nie pracuję. To sama przyjemność.

A czujesz zawodową presję „szybciej, więcej ról”?

Olga Bołądź: Raczej wygrywa dystans, zwłaszcza że wewnętrznie czuję się poukładana. Poza tym jak za bardzo ciśniesz, nic nie wychodzi. Ale mnie ciągnie do samorozwoju. Lubię czerpać przyjemność z tego, co robię, robić kilka rzeczy naraz.

I robisz. Teatr, fabuła, seriale. Młoda, utalentowana...

Olga Bołądź: Peszek nie mówił o talencie, tylko że aktor działa albo nie. Ktoś może być piękny, fajnie grać, wszystko pasuje, a nie działa. Trudno wytłumaczyć to coś.

Czujesz, że to masz? Krytycy, reżyserzy Cię chwalą.

Olga Bołądź: To, że zrobiłam kilka rzeczy, których nie mogę się wstydzić, i to, że to kocham, nie znaczy, iż umiem się chwalić. Ja zawsze od siebie wymagam najwięcej i jestem swoim największym krytykiem.

Chciałaś być prokuratorem.

Olga Bołądź: Chciałam iść na prawo, bo wokanda, wymierzanie sprawiedliwości, bo walka o prawdę. Jestem pacyfistką, przejmuję się ludźmi. Myślałam też, by zostać biologiem, zajmować się zwierzętami. Dziś działam jako wolontariuszka w schronisku dla zwierząt. Czasem wolę ich towarzystwo, bo czuję, że muszę odpocząć od ludzi. Zwierzęta są mądre. W ich świecie nie ma szarości, wszystko jest proste, biało-czarne.

Inaczej niż w show-biznesie?

Olga Bołądź: Raczej w zwykłym życiu. O show-biznesie nie mogę powiedzieć: „zły”, bo z niczym przykrym się nie spotkałam. Nigdzie nie wolno być świnią.

Twoja najnowsza kreacja to rola Agaty Mróz w „Nad życie”. Nie bałaś się patosu tej roli?

Olga Bołądź: Bardzo. Nie mogłam grać osoby, która niemal jest wystawiona na ołtarze. Agata była fajną osobą, mądrą, wrażliwą. I taką chciałam ją zagrać. Postanowiłam, że nie stanę się kopią Agaty, tylko opowiem jej historię. Jacek, jej mąż, wyznał mi, że oglądał film jak historię o miłości. Dziś mam do tej roli dystans, ale półtora roku temu na planie straszliwie się tym przejmowałam.

Wchodzisz w postać tak głęboko, że potrzebujesz czasu, by wrócić do swojej bajki?

Olga Bołądź: Rola Agaty kosztowała mnie emocjonalnie dużo. Po pewnych scenach ryczałam, czułam się, jakbym naprawdę była chora. Było mi ciężko, smutno, po zdjęciach musiałam zrobić sobie przerwę, by się poskładać. Wcześniej, po roli Basi, kibicki w „Skrzydlatych świniach”, ubierałam się w dresy, zmienił mi się styl chodzenia, bardzo klęłam, byłam nią. Ale potem ocknęłam się, że trzeba wrócić do siebie.

Basia waliła ludziom prawdę w oczy. Masz podobnie?

Olga Bołądź:  Jestem bardziej wycofana, coraz mniej się odzywam. Idę do przodu, ale się nie wyrywam. Nie mam poczucia, że o wszystko muszę zawalczyć. Raczej przeświadczenie, że to, co nas spotyka, ma sens, cel. Nic nie dzieje się przypadkowo. Steruje tym siła wyższa.

Co jest dla Ciebie odskocznią po pracy, co stawia do pionu?

Olga Bołądź: Rzeczywistość. Czasem jestem tak zmęczona, że kładę się i śpię. Nie odbieram telefonów, nie odpisuję na e-maile. Nie ma mnie dla nikogo. Wiedzą o tym moi przyjaciele i najbliżsi. W ten sposób wracam do życia.