Przez wiele lat po pierwszym rozwodzie wystrzegała się sformalizowanych związków. Ale mimo to w ubiegłym roku, ku zaskoczeniu wszystkich, ponownie wyszła za mąż. Po niecałym roku małżeństwo faktycznie przestało istnieć, a mężczyzna zniknął z jej życia. To był dla Agaty niezwykle trudny okres. Ona, zawsze pogodna i emanująca z ekranu dobrą energią, tym razem nie znalazła dość siły, by walczyć ze złym nastrojem. Dzięki wsparciu najbliższych odzyskała równowagę i pogodę ducha. Chciałaby wymazać z pamięci ten epizod. Poczuła, że nadszedł czas, by spojrzeć na swoje życie z boku i zamknąć rozdział, który uważa za bolesny. Miesiąc temu przyjaciółka powiedziała jej: "Jest na świecie rajska wyspa, na którą naprawdę warto dotrzeć - Mauritius. I jest takie miejsce na Mauritiusie, które nazywa się Beau Rivage. Jeśli tam pojedziesz, złapiesz dystans. Zrób remanent w swoim kalendarzu i postaraj się znaleźć choć kilka dni, by je tam spędzić". I Agata znalazła te kilka dni. Postanowiła wyruszyć tam razem z przyjacielem podróżnikiem Jarkiem Kretem, doskonale znającym każdy zakątek tej wyspy. Dzięki Jarkowi zobaczyła takie miejsca, których nie ma w turystycznych folderach, i poznała prawdziwe oblicze Mauritiusa. Wróciła pod jego wielkim urokiem. Potrafi godzinami mówić o tej eskapadzie.

GALA: Czy trzeba siedemnaście godzin lecieć samolotami na kraniec świata, by zastanowić się nad swoim życiem?

AGATA MŁYNARSKA: Na pewno nie, ale uwierzyłam mojej dobrej znajomej Eli Rinuy, która z Mauritiusem związała swoje życie, i pomyślałam, że podróż właśnie w to miejsce pozwoli zupełnie oderwać się od rzeczywistości. Tak się złożyło, że przez ostatni rok wiele przeżyłam. Chciałam spojrzeć z dystansu na sprawy, które toczyły się i toczą wokół mnie. Pomyślałam, że takie oddalenie pozwoli na wyciszenie. Poza tym postanowiłam zobaczyć to miejsce, o którym mówiła mi Ela - chyba najbardziej znana Polka na Mauritiusie. Chciałam poznać ten raj, który stworzyli sobie ludzie różnych kultur i wyznań żyjący na tej wyspie w zgodzie. Nigdy wcześniej nie miałam tak ogromnej potrzeby wyjechania w daleką podróż. Nie jestem z natury obieżyświatem, choć byłam w wielu miejscach na świecie. Zawsze jednak podróżowałam w pośpiechu, nie sama, w towarzystwie synów albo grupy przyjaciół. Tym razem to miała być naprawdę moja podróż.

GALA: Mimo że i tym razem nie była pani sama?

A.M.: Wiele godzin spędzałam w samotności. Około piątej rano budziły mnie ptaki. Zapachy i kolory były tak intensywne, że chciałam jak najszybciej zatopić się w tej przepięknej przyrodzie. Szybko schodziłam na plażę. O tej porze byłam tam jedyną osobą. To nieprawdopodobne uczucie - tylko ja i Ocean Indyjski. Kładłam się na leżaku, patrzyłam w niebo, obserwując czerwony wschód słońca, albo wpatrywałam się w turkusową wodę. I rozmyślałam. Czułam spokój. Nikt mnie nie niepokoił. Dopiero przed dziesiątą schodziłam z plaży i jechaliśmy zwiedzać wyspę.

GALA: Co zrobiło na pani największe wrażenie w tym niezwykłym kraju?

A.M.: Wiele razy wprawił mnie w zachwyt widok dziewiczej przyrody: ziemia o siedmiu kolorach, ogromne plantacje trzciny cukrowej, strome, wulkaniczne szczyty o niespotykanych w Europie kształtach, cudowne wodospady, egzotyczne ptaki i rośliny. Bardzo zaskoczyło mnie to, że w stolicy, Port Louis, tak blisko żyją obok siebie ludzie różnych kultur: meczet i kawałek muzułmańskiego świata, a tuż obok chińskie sklepy, jakby żywcem przeniesione z XIX wieku. A za rogiem hinduska świątynia i sklepy, w których można kupić przepiękne sari. I już w ucho wpadają pieśni wydobywające się z katolickiego kościoła, gdzie odbywa się msza kreolska, odmienna od naszej, przepojona rytmem i śpiewami. Czuję, że ten świat powoli odchodzi w przeszłość. Do Port Louis wkraczają korporacje budujące potężne domy. W tym egzotycznym, portowym mieście drapacze chmur wyrastają niemalże wprost spośród kolorowych, kolonialnych willi. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie też pola trzciny cukrowej, ciągnące się kilometrami zielone ściany, czy dziewiętnastowieczne fabryki cukru. Ale największym przeżyciem była świątynia Grand Bassin. Hindus, który opiekował się tą świątynią, namalował mi na czole pionową kreskę, mówiąc, że w ten sposób zasłania mi trzecie oko, które każdy z nas ma, a ta pionowa kreska zasłoni dostęp osób postronnych do mojego wnętrza, do moich myśli i do tego, co czuję. Dał mi kokos i kwiaty, które miałam złożyć bogini Durdze, która zwyciężyła zło. Atmosfera w świątyni była niezwykła, bo ludzie się modlili, głaskali bóstwa, przytulali się do nich, zarzucali je kwiatami - bez tego dystansu, jaki my mamy wobec figur katolickich świętych. Szłam do posągu Durgi i zastanawiałam się: "Jak mam się zachować? Co mam jej powiedzieć?". I zaczęłam odmawiać "Zdrowaś Mario" i "Ojcze nasz". Opiekun świątyni powiedział mi: "Módl się, w jakim chcesz języku, bylebyś się modliła. Chodź od jednego bóstwa do drugiego. Od Sziwy do Kryszny, od Kryszny do Kali, od Kali do Durgi. Dziękuj i proś, dziękuj i proś. Tego o zdrowie, tego o szczęście, tego o pracę...". Tak robiłam.

Zobacz także:

GALA: Czy udało się pani uporządkować w głowie sprawy dotyczące pani związku, który się rozpadł?

A.M.: Wiele o tym rozmyślałam. Zrozumiałam, że nie warto rozpaczać, gdy ktoś cię zostawi. Lepiej jest żyć w samotności, niż być z kimś bez miłości. Przecież w małżeństwie też można być samotnym. Czasami spotyka się człowieka, który - wydaje się - przyniesie ci szczęście, a tego szczęścia nie przynosi. Zrozumiałam też, że mimo dojrzałego wieku i doświadczenia zdarzają się nam pomyłki.

GALA: Synowie na pewno domyślali się, że ten związek to była pomyłka. Mieli do pani żal za życiowe zawirowanie i za to, że jednak związała się pani z tym mężczyzną?

A.M.: Tak, mieli żal. Staś nawet wyprowadził się z domu i było mi bardzo ciężko.

GALA: Kiedy mąż zniknął, był to z pewnością bardzo trudny moment. Kto wówczas pani pomógł?

A. M.: Przede wszystkim rodzina. Najwięcej zawdzięczam moim synom, siostrze Paulinie i ojcu. Wspaniale zachowali się wobec mnie przyjaciele, których, jak wiemy, poznaje się w biedzie. To był sprawdzian siły naszych więzi rodzinnych i przyjaźni. Rodzina pomogła mi przejść przez najtrudniejsze chwile. Bez niej i moich przyjaciół nie poradziłabym sobie. Z Pauliną przeżyłyśmy bardzo różne etapy naszego siostrzanego związku, ale teraz, kiedy jesteśmy dojrzałymi kobietami, stałyśmy się sobie bardzo bliskie i pomocne. Liczę się z siostrą, z jej trzeźwą i mądrą oceną zdarzeń.

GALA: A jak zachowali się synowie?

A.M.: Okazali mi nieprawdopodobną miłość i wyrozumiałość. Byli wobec mnie niezwykle serdeczni, choć czasem do bólu szczerzy. Przez lata przeżyliśmy różne sytuacje, które bardzo nas zahartowały. I tym razem, jak zawsze, Staś i Tadzio zmobilizowali mnie do życia. Najważniejsza dla mnie była myśl, że jestem im potrzebna. Obaj zachowali się fantastycznie. Rodzina i przyjaciele wciąż powtarzali: "Będzie dobrze, poradzisz sobie". Uwierzyłam w to. Kryzysy nas umocniły. Cieszę się i jestem najszczęśliwsza, kiedy na przykład Staś do mnie dzwoni i mówi: "Mamo, sprężam się do kolejnych egzaminów, nie martw się o mnie. Jesteś wspaniała. Kocham cię nad życie". Dom wraca do normy, wszystko jest w nim znowu na swoim miejscu. Ta nieoczekiwana podróż na Mauritius pozwoliła mi podsumować pewien etap mojego życia i po raz kolejny uświadomić sobie hierarchię wartości i znaleźć odpowiedź na pytania: co w życiu jest najważniejsze, czy szczęście jest, czy tylko bywa?

GALA: Co pani zdaniem jest w życiu najważniejsze?

A.M.: Spokój płynący z harmonii. Świadomość, że jak wrócisz do domu, nikt nie będzie ci zatruwał głowy, nie czekają cię żadne napięcia, niczego i nikogo nie musisz się bać. Ważne jest, by mieć dobre relacje z drugim człowiekiem, ze swoimi dziećmi. Myślę, że tak odpowie każda doświadczona kobieta.

GALA: W świątyni Grand Bassin dziękowała pani bóstwom za spokój?

A.M.: Tam po prostu się modliłam. Przeżyłam moment wielkiego uniesienia duchowego, które zdarza się również na pięknym spacerze lub w kościele. A każdego dnia dziękuję za to, że mam wspaniałe i mądre dzieci, za wsparcie, które dostaję od najbliższych, za pracę, której wciąż mi nie brakuje.

GALA: A miłość? Prosi pani o nią?

A.M.: Za nią też zawsze dziękuję. O miłość jakoś nigdy prosić nie musiałam, ona zawsze do mnie sama przychodzi. A prosić trzeba o to, by wystarczało nam mądrości i siły, żeby umieć ją docenić, ochronić, zadbać o nią. Myślę, że ten wyjazd dużo mnie nauczył.