Kilka lat temu moim ulubionym serialem był „Seks w wielkim mieście”. Imponowało mi takie życie: kariera, zabawa, moda. Kochałam wizyty w SPA, z rozkoszą dbałam o wygląd, co dawało mi poczucie, że jestem jak bohaterki serialu. Swą atrakcyjność potwierdzałam zachwytem w oczach mężczyzn. Wielu traciło dla mnie głowę, co tylko ugruntowało mnie w przekonaniu: „Jestem fajna!”. Gdy czasem „złapałam doła”, samoocenę poprawiały mi zakupy.Zanim się zorientowałam, moje mieszkanie pękało w szwach od nadmiaru butów i torebek. Oczywiście markowych.

Nawet nie zauważyłam, że staję się plastikowa jak lalka. Zaczęłam żyć według reguł, które narzucał mi świat. A on codziennie krzyczał do mnie z każdego billboardu, programu telewizyjnego – dyktował, jak mam wyglądać, zachowywać się i co na siebie włożyć. Dałam na to się nabrać! I co z tego? Choć na pozór żyło mi się miło, lekko i przyjemnie, nie byłam szczęśliwa. Czułam pustkę, którą próbowałam zagłuszyć na różne sposoby. Właśnie wtedy, tkwiąc w beznadziei, spotkałam Boga. Przyszedł do mojego zagubienia, chorych ambicji, do tęsknoty za miłością i jednocześnie lęku przed nią. Chwycił mnie mocno za rękę i od tamtej chwili wszystko się zmieniło. Mogę powiedzieć – cytując tytuł konferencji dominikanina o. Adama Szustaka: „Noe, człowiek, który chodził z Bogiem” – że od tamtej pory „chodzę z Bogiem”. Choć to dosyć burzliwy związek, nie zamieniłabym go na inny.

Jak to działa? Sama nie wiem. Po prostu – czytam Pismo Święte. I zmieniam się. Wróci-łam do prostych pojęć: życzliwość, czas dla bliskich, uśmiech. Po latach zakładania maski „pani z telewizji” przypomniałam sobie wszystko, czego uczyła mnie mama: żeby zawsze wyciągać rękę na zgodę, dbać o słabszych, dzielić się z tymi, którzy mają mniej, żeby być sprawiedliwym. Odkąd żyję skromniej, lubię siebie. A serial „Seks w wielkim mieście” zamieniłam na blog „Bóg w wielkim mieście”.