Manneken-Pis jest malutki i goły jak niebożątko – oglądających go w takim stanie mogą przechodzić dreszcze, choć to przecież absurdalne odczucie wobec niepozornej figurki z brązu, wciśniętej w róg między rue de l’Étuve i rue du Chene.
Ten siusiający chłopczyk o twarzy cherubinka jest dla Brukseli tym, czym dla Paryża wieża Eiffla, a dla Londynu Big Ben.
Jedna z legend mówi, że tym desperackim gestem miał uratować miasto od jakiejś bardzo odległej w czasie pożogi. Inna opowiada, jak pewien ojciec zgubił dziecko w tłumie świętującym powitanie księcia i gdy już prawie stracił nadzieję na jego odnalezienie, ukazało się jego oczom: otoczone gromadką gapiów, załatwiało naturalną potrzebę.
Belgowie uwielbiają swojego chłopczyka do tego stopnia, że ciągle go przebierają – z okazji i bez – stąd moje początkowe zdziwienie nagością figurki, którą zazwyczaj widzę w kolejnym, zaskakującym stroju: stoczniowca, strażaka, Napoleona, papieża, Presleya, Mozarta, a nawet w jaskrawopomarańczowym płaszczyku rodem z Gay Parade. A mają w czym przebierać, bo ubranka dostają od VIP-ów przyjeżdżających z całego świata.

Dosłownie dwa kroki stąd znajduje się Grand Place. Brukselski rynek starego miasta, jeden z największychi bez wątpienia najpiękniejszych w Europie. To perła brabanckiego baroku, wzorowanego na architekturze włoskiej. Regularny prostokąt placu (110 na 70 m) okalają barokowe kamieniczki, zgodnie z modą epoki upstrzone niezliczoną liczbą statuetek, konsolek, kartuszy, wykuszy i pilastrów. W wiekach średnich odbywały się tu huczne turnieje rycerskie. A jeszcze wcześniej na miejscu placu rozciągały się moczary i od nich ponoć pochodzi nazwa miasta. W dialektach frankońskich bowiem słowo broek oznacza grzęzawisko, a sale – mieszkanie.